Google+

W krainie słońca

Dodaj komentarz

16 Maj 2022 - autor: MIŚKA

„(…) Bilbo poczuł, że budzi się w nim miłość do pięknych rzeczy, które powstają dzięki pracy rąk, zręczności i czarom, namiętna i zazdrosna miłość, najgorętsza pożądliwość serc krasnoludzkich. Coś z dziedzictwa Tuków ocknęło się w Hobbicie, zapragnął ruszyć w świat, zobaczyć wysokie góry, usłyszeć szum sosen, potoków, zbadać głębie jaskiń, miecz nosić u boku zamiast laski. Wyjrzał przez okno. Na ciemnym niebie ponad drzewami świeciły gwiazdy. (…)”[i]

Długo wybieraliśmy się w drogę. Mojry posplatały nasze losy tak, że wszelkie wyjazdy zostały odłożone „na potem”. Kiedy już rozsieliśmy się w domu, w wygodnych fotelach, tęsknota za wyjazdem zaczęła przybierać na sile. Najpierw pojawiło się: „A gdyby tak…”, potem: „Fajnie by było…”, przez: „Może byśmy…” aż padło: „Udało się! Lecimy do Apulii!”.

Południe Italii w żaden sposób nie chce skojarzyć mi się z popiersiami nieśmiertelnych cezarów, gladiatorami, pretorianami i ruinami monumentalnych budowli. Na pewno starożytni włodarze odcisnęli tu swoje wieczne piętno, a jednak nie mogę uciszyć myśli, która podsuwa mi obrazy rodem ze Śródziemia, gdzie codziennie przy swoich norkach krzątają się lub, delektując się piękną pogodą, palą fajki hobbici. Apulia przedstawiła się nam jako sielska kraina rodem z Georgik Wergiliusza, gdzie życie skupia się wokół prac na roli i rodzinnych biesiad, dzień rządzi się swoimi utartymi rytuałami, a to, co majestatyczne i władcze, należy do innych krain.

Tak więc…

APULIA – KRAINIA TRULLI, OLIWEK, MAŁYCH MIASTECZEK I MORZA.

TRULLI

„W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie mały hobbit. Nie była to szkaradna, brudna, wilgotna nora, rojąca się od robaków i cuchnąca błotem, ani też sucha, naga, piaszczysta nora bez stołka, na którym by można usiąść, i bez dobrze zaopatrzonej spiżarni; była to nora z wygodami.”[ii]

Z lotniska w Bari jedziemy w kierunku Ostuni. Mijamy żywopłoty różowych i białych oleandrów, pola obsadzone winogronami rozpartymi na stelażach, hektary sadów oliwkowych. Co chwilę w samochodzie rozlega się głos: „O, patrz! Trullo!”

I faktycznie. Pomiędzy poskręcanymi pniami drzew stoją niepozorne małe budowle z kamienia. Wyróżnia je dach starannie ułożony na kształt stożka. Budynki są niewielkie – w sam raz nadawałyby się dla hobbita. Te w polach mają szarą, kamienną barwę, choć zdarza się widzieć białe domki. Wyglądają jak schronienia dla pracowników strzegących oliwnych gajów.

Zafascynowani niecodziennymi budowlami odwiedzamy Alberobello – małe miasteczko wpisane na listę zabytków UNESCO. Już nie mamy przed sobą pojedynczych trulli, przed nami piętrzą się całe ich kompleksy. Domy łączą się ze sobą, tworząc skupiska kopuł. Ściany rażą bielą w ostrych promieniach słońca, szare dachy pysznią się zdobieniami w kształcie znaków zodiaku, krzyży, serc przeszytych strzałą. W niewielkich okienkach stoją kwiaty i opuncje. Pomiędzy domami wiją się uliczki. Ich wyślizgane przez wieki kamienie błyszczą pomiędzy stopami przechodniów. Uliczki mogą stanowić wyzwanie, gdyż pną się ostro ku górze, niektóre mają schody, a bruk nie jest równy, jednak to tylko nadaje uroku temu średniowiecznemu miasteczku.

Atmosfera jest iście turystyczna, choć nikt nie nawołuje do robienia zakupów. Właściciele barwnych sklepików z pamiątkami siedzą na niskich stołkach przed niskimi wejściami i toczą pomiędzy sobą rozmowy. Turyści przechodzą, oglądają, są jakby poza. Dopiero, kiedy decydują się zapytać o wybrany produkt, uwaga skupia się na nich.

Przy okazji zakupów właściciel z uśmiechem zaprasza nas do wnętrza: „Wejdźcie, zobaczcie jak mieszkało się w trullo.” Próbuję w myślach usunąć półki z towarem i wyobrazić sobie nagie, nierówne ściany, rozkład skromnych sprzętów, atmosferę domu. Przede wszystkim widzę ludzi leniwie krzątających się w prażącym słońcu, siedzących w progach domów, w których odnajdują schronienie przed upałem. Ich życie toczy się według utartego, zgodnego z cyklem natury schematu. Wieczorami rozbrzmiewają dyskusje, śmiech, czasem łzy. Wszyscy są blisko – jak domy. Życie toczy się lente.

Wspinamy się na taras widokowy, by spojrzeć na panoramę miasteczka. Z piersi wydobywa się westchnienie: „Che bello! Trulissimo!!!”.

GAJE OLIWNE

Spoglądali teraz w twarz zupełnie niezwykłą; należała do wielkiej postaci; podobnej do człowieka, może jeszcze bardziej do trolla: wysokiej na czternaście stóp, rosłej, z wielką głową i prawie zupełnie bez szyi. Nie sposób było rozstrzygnąć, czy to, co wydawało się zielonoszarą korą, stanowiło odzież czy też warstwę ciała dziwnej istoty (…). Miało się takie uczucie, że za oczami otwiera się ogromna studnia wypełniona całymi wiekami wspomnień i długiego, niespiesznego, skrupulatnego umysłu. A przecież na ich powierzchni skrzyła się teraźniejszość, niczym słońce lśniące na zewnętrznych liściach wielkiego drzewa (…).”[iii]

Złoto. Wielu o nim marzy, wyciąga ręce, stawia za cel swego życia. Apulijskie złoto ma wartość o wiele wyższą od cennego kruszcu, za którym szły wojny, zdrady i cierpienie.

W którąkolwiek stronę byśmy nie skierowali samochodu, przejeżdżamy obok oliwnych gajów. Nie da się ich opisać, zdjęcia nie oddają wrażenia, jakie na żywo robią kilkutysięczne, poskręcane pnie! Z okien auta podziwiamy rzędy regularnie rosnących drzew, szukamy miejsc, żeby się zatrzymać, dokładniej przyjrzeć.

Czerwona jak rdza ziemia otoczona jest kamiennymi murkami. Wiosną kwitną tu polne kwiaty, a trawy są zielone. Latem łąkowe rośliny zamierają wypalane przez bezlitosne słońce. Co osiemnaście metrów (w większości, jeśli ktoś kultywuje rzymski sposób nasadzeń) dumnie trwają niesamowite drzewa oliwne. Ich srebrzystozielone liście połyskują w jasnych promieniach, sękate, olbrzymie pnie rzucają nieregularne cienie. Oliwki hipnotyzują. Świadomość, że wśród nich są olbrzymy starsze od Polski, od chrześcijaństwa, od niektórych rzymskich cesarzy zatrzymuje człowieka w miejscu i wbija w ziemię. Drzewa, które widziały wzloty i upadki cywilizacji, drzewa, które wciąż żyją i rodzą, drzewa niepowtarzalne w swojej formie, przybierające najdziwniejsze pozy! Co spojrzenie nowa oliwka wywołuje zachwyt. Jedne wyglądają jakby zawzięcie dyskutowały, drugie w swoim sporze przechodzą do groźnych rękoczynów, inna trwają w miłosnym uścisku, kolejne przypominają matki, na które gramolą się gromady dzieci.

W oddali widzę oliwną pietę, pojawia się też zmartwiona, sękata twarz. A może to nie drzewa? Może to ich opiekunowie? Entowie strzegący bezpieczeństwa swoich podopiecznych, debatujący latami nad zanieczyszczeniami, ludzkimi błędami, nad groźną bakterią Xylella fastidiosa, która zabija drzewa oliwne…? Jej obecność w drzewie powoduje odcięcie roślinie dostępu wody i składników odżywczych, a w konsekwencji usychanie drzew w niespotykanym dotychczas tempie.[iv] Są w Apulii miejsca, gdzie wypala się całe kwartały oliwek, aby uchronić pozostałe drzewa od zarazy. Być może nie przyjdzie nam oglądać więcej tych wspaniałych żywych monumentów. Stoimy urzeczeni i kontemplujemy. Oby strażnikom drzew udało się znaleźć rozwiązanie! Oby apulijskie złoto przetrwało kolejne tysiące lat!

APULIJSKIE MIASTECZKA

OSTUNI

„(…) Na oczach zdumionego Pippina mury z szarych stały się jasnobiałe, lekko połyskując w poświacie dnia, a potem słońce wyrwało się z objęć wschodniego cienia i smuga promiennego światła zalała Minas Tirith. Pippin nie mógł powstrzymać okrzyku, gdy Wieża Ekteliona, stojąca za najwyższym murem, zajaśniała na tle nieba wysoka, kształna i piękna, a jej szczyt zamigotał jak czysty kryształ. W porannym wietrze białe chorągwie załopotały na blankach i Hobbit usłyszał wysoki, czysty dźwięk srebrzystych trąb (…).”[v]

Citta’ bianca – białe miasto – widać z daleka. Otoczone oliwnymi gajami wzgórze jaśnieje w słońcu. To na jego zboczach zbudowano średniowieczne miasto otoczone grubymi murami. Zarówno mury, jak i ściany domów pomalowane są na biało, jedynie XV- wieczna katedra NMP, dumnie stojąca na szczycie, nosi barwy kamienia.

Do miasteczka przyjeżdżamy przed wieczorem. Właśnie przeszła burza, uliczki śnią od wody, jednak w wysokiej temperaturze prędko wysychają. Z parkingu kierujemy się do centrum. Wychodzimy na Piazza della Libertà, gdzie z kolumny spogląda na nas odziany w ornat patron miasta – św. Oronzo. Na placu rozkwita życie i ciągnie się uliczkami w górę, aż pod samą katedrę. Główna droga usiana jest kafejkami, sklepikami z oliwą i makaronem, barwnymi ubraniami czy ceramicznymi pamiątkami. Tu właściciele szczycą się wiekową tradycją wyrobów ceramicznych, chętnie prezentują swoje prace, zapraszają do oglądania. W jednym ze sklepów w podłodze można zobaczyć jaskinię. Dzieło natury podświetlone od dołu, zabezpieczone pleksiglasem z góry, łączy się z wnętrzem w harmonijną całość. Głównym traktem właśnie do katedry przejeżdżają przyszli nowożeńcy. Tłum wypatruje pary usadzonej w tuk tuku, część osób spieszy pod mury kościoła. Schodzimy w mniej uczęszczane uliczki, gdzie gwar cichnie. Tylko nieliczni turyści tędy przechodzą, uważnie przyglądając się białym ścianom, donicom z opuncjami, niebieskim lub zielonym drzwiom i okiennicom. Zaglądamy w zaułki, wybierając co ciekawsze przejścia. Wąskie uliczki, malutkie drzwi, prowadzące do nich nierówne schodki, koty kryjące się w cieniu  – wszystko wygląda jak w baśni. Spoglądamy w kierunku morza. Tuż pod naszymi stopami, na schodach prowadzących w dół miasteczka, ulokowana jest jedna z licznych knajpek, poniżej rozciąga się zielony pas oliwek, w oddali majaczy morze. Chciałabym, aby zegary na chwilę się zatrzymały. „Lecz ucieka tymczasem, ucieka niepowrotnie czas”.[vi]

BRINDISI

„(…) I wsiedli na statek z całą swoją świtą i z Cair Andros popłynęli w dół Anduiny do Osgiliath, gdzie spędzili dzień cały, a nazajutrz dotarli na zielone pola Pelennoru, aby znowu ujrzeć białe wieże, wysmukłe pod ciemnym masywem Mindolluiny – a były to wieże stolicy Gondoru, ostatniej pamiątki Zachodniego Lądu, która na przekór ciemności i ogniowi przetrwała do poranka nowego dnia. (…)”[vii]

Gdyby podążać z Rzymu antyczną Via Appia, można by teoretycznie dojąć w okolice portu noszącego niegdyś nazwę Brundisium. Stąd kupcy, pielgrzymi i żołnierze wyruszali na Wschód, tu wracali do świata Zachodu aż do XV wieku, kiedy znaleziono nowe szlaki handlowe do Indii. XIX wiek i budowa Kanału Sueskiego na nowo przywróciły Brindisi na szlak komunikacyjny. Zatoka o kształcie jelenich rogów (stąd nazwa portu) obejmuje statki zmierzające do nadmorskiego miasta. Aby żeglarze nie zmylili drogi i łatwiej wprowadzali statki do portu,  w starożytności postawiono dwie kolumny. Do dnia dzisiejszego zachowała się jedna z nich. Dumnie trwa na szczycie Scalinata Virgiliana, obok pozostałości swej bliźniaczej siostry.

Przy tych samych schodach mieści się dom, w którym podobno w 19 r. p.n.e. zmarł Wergiliusz. Budynku nie da się przeoczyć, gdyż widnieją na nim tablica upamiętniająca oraz popiersie pisarza. Wspinamy się więc na szczyt schodów, spoglądamy na zatokę – łącznik Zachodu ze Wschodem – i zmierzamy wąską kamienną uliczką ku katedrze św. Jana Chrzciciela. Właśnie trwa msza, więc budynek pochodzący z XI wieku (przebudowany w XVIII stuleciu) podziwiamy tylko z zewnątrz. Kremowo-żółte ściany rozciągają się na szerokość placu, a śpiew wiernych rozchodzi się niczym morska fala, by umilknąć tuż za rogiem. Uliczkami przechodzimy do XII-wiecznej rotundy San Giovanni al Sepolcro. Wchodzimy do wnętrza przez drzwi, których strzegą dwa lwy. Początkowo dostrzegamy jedynie mury, z których częściowo odpadł tynk, by z każdą nadchodzącą chwilą zauważać kolejne szczegóły fresków namalowanych w XIII stuleciu. Twarze świętych wyłaniające się w świetle delikatnych reflektorów w ogóle nie wydają się schematyczne.

Zaskakuje mnie delikatność i realność rysów Matki Boskiej, pieczołowitość wykonania zdobień na szatach. Chwilę krążymy wzdłuż ścian, by wyjść do przyległego ogrodu. W nim łączy się sacrum z profanum. Z jednej strony ciche mury świątyni, z drugiej ściany bloków mieszkalnych. Do portu wracamy dość tłocznym bulwarem. Tu sakralna cisza ustępuje miejsca sile życia.

Zapada zmierzch, niebo i morze przyjmują głębokie barwy, restauracje powoli wypełniają się gośćmi. Znajdujemy stolik z widokiem na zatokę i raczymy się pysznymi owocami morza, rigatoni al pomodoro, pizzą oraz lodami. Za chwilę trzeba będzie stąd wyjechać, ale jeszcze nie teraz. „Verweile doch! Du bist so schoen!”[viii]

POLIGNANO A MARE

„(…) Krasnoludy jadły i jadły, gadały i gadały, a czas płynął. (…)

– A teraz muzyka! – rzekł Thorin.  – Przynieście instrumenty. (…)

Mrok płynął do sali przez małe okienko otwarte w stoku Pagórka, płomienie w kominku migotały – był kwiecień – a krasnoludy grały  wciąż, grały a cień brody Gandalfa drżał na ścianie. (…)”[ix]

Niewielka usiana obłymi białymi kamieniami plaża wcina się między dwa strome klify. Co chwilę rozlega się plusk i śmiech. To plażowicze skaczą ze skał do lazurowej wody. Wejście na kamienne płyty wiedzie przez  tunel wydrążony w skale. Można nim przejść, brodząc po kostki w chłodnej wodzie, by skosztować skoków w morze.

Na szczycie klifów wyrastają białe ściany domów, za plecami rozsiadają się goście pobliskiej restauracji. Lama Monachile zdecydowanie jest tym miejscem, które warto zobaczyć! Tę samą plażę oglądamy także z tarasów widokowych oraz mostu spinającego dwie części miasta.  Mieliśmy zamiar obejrzeć ją także od strony morza, z roweru wodnego, którym można przepłynąć wzdłuż brzegu, zwiedzając przy okazji liczne groty skalne, jednak wiatr okazał się zbyt porywisty, a fale nadto rozbrykane, aby zdecydować się na tego typu atrakcję. W zamian spacerowi towarzyszy szum wody rozbijającej się o skalny brzeg.

Chodzimy krętymi uliczkami i podziwiamy starą część miasta. Jest ono tak pełne życia! Ludzie wszelkich kolorów skóry, różnych języków, prezentujący najrozmaitsze trendy mody co rusz przystają i wskazują palcami zabytki, napisy na fasadach domów, towary w sklepikach… Niektórzy już delektują się kolorowymi koktajlami i antipasi, inni jeszcze poszukują swojego miejsca na dzisiejszy wieczór.

Wybieramy restaurację położoną na skalnym urwisku. Potrawy w karcie jasno wskazują na związek z morzem. Kiedy podchodzi kelner, zdajemy się na jego propozycję dania dnia: to półmisek smażonych frutti di mare oraz lokalne wino (dla nieletnich nieśmiertelna Cola). Nim jednak zaczniemy rozkoszować się pysznymi owocami morza, dostajemy owoce ziemi: miseczkę miejscowych czarnych oliwek oraz koszyczek chleba, do tego obowiązkowo wodę w karafkach.

Przy olbrzymim stole niedaleko nas siada liczna rodzina lub grupa znajomych. Każda chwila, którą spędzają razem wydaje się świętem. Jedzą, rozmawiają, gestykulują, a wszystkiemu towarzyszy śmiech. W tle słychać szum fal i dźwięki włoskiej muzyki. Kiedy kończymy posiłek i udajemy się do wyjścia, nasi sąsiedzi zastanawiają się nad wyborem drugiego dania. Będą tu siedzieć do późnych godzin nocnych, celebrując każdą upływającą chwilę, ciesząc się życiem tu i teraz. Jutro przy tym samym stole usiądzie kolejna rodzina, a potem kolejna. I będą święcić swój wspólny czas tak, jak dzieje się to od wieków, tak jak trwa morze.

FASANO

„(…) Zza zakrętu drogi od strony wioski nadciągała już reszta towarzystwa. Jechali na kucach, a każdy kuc był objuczony wszelkiego rodzaju bagażem, tobołkami, pakunkami i rozmaitym dobytkiem. Jeden mały kuc szedł luzem, zapewne przeznaczony dla Bilba (…)”[x]

Trudno powiedzieć, czy naprawdę jesteśmy we Włoszech. Bardziej skłaniałabym się przy określeniu „znajdujemy się w podróży”, bowiem Fasano nie jest zwykłym miejscem.

Przyjeżdżamy do zoo, ale nie takiego zwykłego, z klatkami, wokół których gromadzą się zwiedzający. Tu zwiedza się z samochodu. Jeszcze przed bramą kupujemy woreczek marchewek i orzeszków ziemnych. Niezwykle szybko przekonujemy się, że był to najpotrzebniejszy zakup dnia. Tuż po wjeździe wita nas osiołek, który doskonale zdaje sobie sprawę, jak cenny ładunek posiadamy. Konkurencję robi mu kary koń próbujący sięgnąć przez okno do wnętrza samochodu. Ponieważ mamy w planie karmienie żyraf, rozważnie wydzielamy prowiant zwierzętom. Mijamy stada kóz, antylop, strusi. Powoli zbliżamy się do pierwszej śluzy. Po jej przejechaniu trafiamy pomiędzy lwy. Mimo, że koty leniwie grzeją się w słońcu, strażnicy bacznie pilnują, by zwiedzający mieli zamknięte okna. Drapieżnikom wystarczy chwila, aby znaleźć się przy oknie i rozpocząć polowanie.

Na szczęście nasza panda nie wzbudza w stadzie większego zainteresowania. Płynnie przejeżdżamy na terytorium tygrysów. Pręgowane olbrzymy również biorą słoneczną kąpiel, co chwilę ziewają, prezentując potężne kły i wyciągając przed siebie masywne łapy.

W czasie zwiedzania mijamy również słonie gorliwie obsypujące się suchą ziemią, hipopotamy zanurzone w swoich basenach po same czubki nosów, stada zebr wyczekujących na drodze swojej porcji marchewki, niedźwiedzie i małpy. Niewątpliwie największą furorę robią żyrafy. Choć znajdują się na wybiegu, ich długie szyje pozwalają na włożenie głowy do wnętrza auta w poszukiwaniu smakołyków.

W pewnym momencie w samochodzie mamy trzech gapowiczów robiących nam dokładną rewizję. Właśnie te łaciate piękności będziemy najcieplej wspominać z całego wyjazdu do Fasano – już nie zoo, jeszcze nie safari, już nie Italii, jeszcze nie Afryki.

MORZE I ZATOKA TARENCKA

„(…) Do morza! Do morza! Wołają mewy białe,

Wiatr wieje potężny, wzbierają śnieżne fale,

Na zachodnim niebie gaśnie powoli słońce. (…)”[xi]

Swoją przygodę w Apulii rozpoczęliśmy od wyjścia nad morze. Po rozpakowaniu walizek było to pierwsze miejsce, w które skierowaliśmy nasze kroki.

Piaszczysta plaża częściowo zastawiona leżakami i parasolami, częściowo naga, wydeptana przez stopy dorosłych i dzieci zapraszała do wejścia do wody. Drobne fale łaskotały palce u stóp, zachodzące słońce zmieniało barwę wody z każdą upływającą minutą. Zgłodniali całodzienną podróżą poszliśmy brzegiem do nadmorskiej restauracji. Z jej tarasu mogliśmy się rozkoszować spokojnymi, rytmicznymi uderzeniami wody o brzeg. W ten sposób od pierwszego dnia pobytu wyjście nad morze stało się codziennością.

Nasza plaża nie jest zatłoczona. Każdy może znaleźć dla siebie wystarczającą ilość miejsca, aby cieszyć się prywatnością. Pomiędzy plażowiczami kręcą się sprzedawcy sukienek, torebek, biżuterii, jednak ich obecność nie jest nachalna. Jeśli przejść kilkadziesiąt metrów w lewo lub prawo, trafi się na skaliste nabrzeże. Wyrzeźbione przez wodę formacje wyglądają wręcz kosmicznie. Ostre niczym igiełki zakończenia o czerwonobrunatnej barwie przypominają raczej powierzchnię Marsa niż nadmorską plażę. Ta część stanie się miejscem naszych porannych spacerów, kiedy ludzie jeszcze śpią w swoich wygodnych łóżkach, ale morze już się z nami bawi.

Wyjątkowym miejscem na wyjazd okazuje się Zatoka Tarencka. Nie nastawiamy się na zwiedzanie miasta – choć niewątpliwie jest urocze i warte zobaczenia – a na morską podróż w towarzystwie biologów morskich. Fundacja Jonian Dolphin Conservation organizuje rejsy katamaranami w poszukiwaniu delfinów. Zwierzęta nie są w żaden sposób chipowane, dlatego zawsze pozostaje dreszczyk emocji, czy na pewno trafi się na stado, jednak opłata za wycieczkę przeznaczona jest na ochronę i badania nad tymi niesamowitymi stworzeniami, co jest dla nas wystarczającym powodem, aby wziąć udział w wydarzeniu.

Jedna z biolożek żywiołowo opowiada o życiu i zwyczajach delfinów, druga w tym czasie wypatruje ich na horyzoncie. Po Morzu Jońskim płyniemy zygzakiem, co zwiększa szansę trafienia na stado. Kiedy znużone oczekiwaniem oraz ukołysane morskimi falami dzieci układają się do snu, przez radio pada komunikat, gdzie znajdują się delfiny. Bliźniaczy katamaran ma więcej szczęścia niż my, ale po kilku minutach od sygnału jesteśmy na miejscu. Szare piękności krążą wokół nas, przepływają pod łodziami, wynurzają się i zanurzają w głębię, co chwilę zmieniając kierunek.

„To Mario! Mario!” – pada z ust biolożki obserwującej delfinią rodzinę. Wspomniany delfin nie pokazywał się od roku. Badacze uznali, że najprawdopodobniej jest martwy, a tu taka niespodzianka! Łzy radości płyną strumieniem po policzkach biologów, na pokładzie pojawia się wino, rozlegają się brawa. Atmosfera świętowania udziela się wszystkim uczestnikom rejsu.

Uśmiechnięci, pełni wrażeń wracamy do portu. Kapitan podpływa do twierdzy, w której stacjonowała armia Napoleona, następnie pokazuje nam stare centrum miasta od strony morza. W końcu, w promieniach popołudniowego słońca dobijamy do brzegu. Niewątpliwie ten rejs pozostanie nam w pamięci na długo.

Ostatniego dnia pobytu znów wędrujemy brzegiem morza do tej samej restauracji, od wizyty w której rozpoczęliśmy naszą przygodę w Apulii. Na horyzoncie ponownie zachodzi słońce, fale – nieco wyższe i bardziej natarczywe – zachęcają do zabawy w łapanego. Siadamy na tarasie i żalem patrzymy w dal. Szkoda odjeżdżać. Tyle jest jeszcze do zobaczenia, tyle do spróbowania, tyle do dotknięcia palcami! Niepozorna Apulia, daleka od monumentalności, od miejskiego zgiełku pozostawia poczucie niedosytu, budzi tęsknotę.

„(…) Wszystko się kiedyś kończy, nawet ta historia, nadszedł więc dzień, gdy wędrowcy ujrzeli kraj, w którym Bilbo urodził się i wychował, w którym znał każdy zakątek i każde drzewo równie dobrze jak własne palce u rąk i nóg.

Z małego wzniesienia dostrzegł w oddali własny rodzinny Pagórek, a wtedy przystanął i niespodziewanie powiedział:

(…)

Wiodą, wiodą drogi w świat,

Pod gwiazdami mkną na niebie –

Choć wędrować każdy rad,

W końcu wraca w dom, do siebie.

Oczy, które ognia dziw

Oglądały – i pieczary,

Patrzą czule w zieleń niw

I kochany domek stary. (…)”[xii]


[i] J. R. R. Tolkien; Hobbit, czyli tam i z powrotem; przeł. M. Skibniewska; Warszawa 1997; s. 20.

[ii] Tamże; s. 5.

[iii] J. R. R. Tolkien; Władca Pierścieni. Dwie Wieże; przeł. J. Łoziński; Poznań 2001; s. 521.

[iv] Zob. https://www.gancarczyk.com/obszar-monumentalnych-drzew-oliwnych-apulia/?fbclid=IwAR2M41B-pgToxdiZQvxw7NNWV4DKG7xY–ehGKNjN4SEplZkWa8YZwjU0GI

[v] J. R. R. Tolkien; Władca Pierścieni. Powrót króla; przeł. J. łoziński; Poznań 2001; s. 850.

[vi] Wergiliusz; Georgiki; cyt. za: https://lubimyczytac.pl/cytat/246273

[vii] J. R. R. Tolkien, Władca Pierścienia. Powrót króla; przeł. J. Łoziński; Poznań 2001, s. 1086.

[viii] J. W. Goethe; Faust; cyt. za: https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/verweile-doch-du-bist-so-schoen;3992601.html

[ix] J. R. R. Tolkien; Hobbit, czyli tam i z powrotem; przeł. M. Skibniewska; Warszawa1997; s. 17 – 18.

[x] Tamże; s. 36.

[xi] Tenże; Władca Pierścienia. Powrót króla; przeł. J. Łoziński; Poznań 2001; s. 1085.

[xii] Tenże; Hobbit, czyli tam i z powrotem; przeł. M. Skibniewska; Warszawa 1997; s. 311.

Dodaj komentarz

Google Translate

  • 106 590 VISIT

MOST POPULAR

ABOUT SABATÓWKA
Renia

Archiwum