Google+

USA

Dodaj komentarz

W związku z tym, że na razie bytujemy w domu, postaramy się opisać nasze wspomnienia z wojaży zarówno wspólnych, jak i indywidualnych…

A na początek

Kraina mlekiem i miodem płynąca

Chyba każdy,  kto słyszał o Stanach Zjednoczonych Ameryki zastanawiał się, dlaczego warto (bądź nie warto) tam pojechać. Dla wielu Polaków był to istny raj, ich Eldorado, które pozwalało na spełnienie kosztownych marzeń, na zyskanie lepszej pozycji majątkowej albo swobód, mocno określanych słowem „Wolność”. Wystarczyło wyjechać, dostać pracę – nawet bez kwalifikacji, zacisnąć na trochę pasa i dorobić się „majątku”.
Są też tacy, których pociąga przygoda, indiański duch, niezmierzona przestrzeń, wszelkie maxima i piękno formacji, nieznanych w rodzimej Europie.
Można pewnie podać tyle powodów, ilu Europejczyków, a ściślej Polaków ruszających na podbój USA. I ja miałam powód aby wyjechać, choć nie był on niestety ucieleśnieniem mojego marzenia o Amerykańskiej Krainie.
Kiedy słyszałam „Stany” wyobrażałam sobie Wielki Kanion, Park Yellowstone, indiańskie święta, a przede wszystkim to, co mnie najbardziej w stronę Ameryki popychało: wielkie przestrzenie, rancha koni Quarter, życie kowboja, przepędzanie bydła, od czasu do czasu wyjazd na zawody westowe, a w sobotę miejscowy bar, potańcówka z country w tle. I nie myślę tu o życiu pokazywanym w westernach, ale o współczesnych czasach, bo przecież wciąż w Texasie, Montanie, Colorado… kowboje prowadzą wyspecjalizowane rancha, gdzie jedzą proste potrawy, rano piją mocną kawę, a wieczorami tequilę, dumnie noszą kapelusze, kowbojki, flanelowe koszule i Wranglery, a nade wszystko trenują konie. Oczywiście, chciałam zwiedzić Kanion i parki, zobaczyć dzikie mustangi oraz Indian, ale w moim życiu zapaliła się jakaś iskierka miłości do czworonogów, na których grzbiecie można udać się w stronę zachodzącego słońca, a przy tym poczuć falę wolności na bezbrzeżu amerykańskiej prerii.
Nadarzyła się okazja wyjazdu. Niestety nie na rancho, ale do hotelu The Colonial Inn w Ogunquit, ME. Wybór między marzeniem a pracą byłby prosty, jednak takiego wyboru nie miałam. Mogłam jechać bądź zrezygnować. Cóż jednak robić podczas trzymiesięcznych wakacji? Czyż nie lepiej pojechać a zarobione pieniądze przeznaczyć na podróżowanie? W taki sposób spędziłam długie godziny na wypełnianiu papierów do ambasady, kolejne na wyczekiwanie w kolejce Polaków starających się o wizę, a na końcu w sali odlotów na Okęciu oraz we Francji.
W końcu wysiadłam z samolotu w Bostonie. Towarzyszyła mi koleżanka, która już miała przyjemność pracować w Ogunquit. Gośka oprowadziła mnie po miasteczku, pokazała jak wypełniać papiery o pracę, razem z Hubertem wzięli mnie na podbój marketów. W pracy pokazała, co należy do moich obowiązków. Potem nastało dwa tygodnie leniuchowania na plaży ze statutem bezrobotnej, a następnie dwa i pół miesiąca pracy w hotelu i dwóch restauracjach. Grafik naprawdę był napięty: zdążyć posprzątać pokoje do drugiej, wziąć prysznic i znowu do pracy w Prekins Cove, w kuchni, w której panowało chyba milion stopni. Przez małe kuchenne okienko migotał ocean. Kiedy wracałam do hotelu, było już ciemno. I chwila relaksu – sto, czasem dwieście długości krótkiego basenu. Kiedy naprawdę nie miałam już siły, razem z „Bożenczką” (poznaną w pracy) ruszałyśmy na drinka. Pomagało wspólne wylewanie żalów, złoszczenie się na świat, czasami na nerwową atmosferę. Wieczory te kończyłyśmy żartami i drobnymi złośliwościami poprawiającymi samopoczucie. Ale bywało też naprawdę ciężko i wtedy żałowałam, że marnuję wakacje. Jednak, kiedy poskłada się wszystkie chwile w całość, kiedy zrobi się rachunek złego i dobrego, czas spędzony w Stanach okazuje się wartościową przygodą. W pracy wbrew pozorom panowała luźna atmosfera, nie miałam żadnych problemów w kontaktach z Mikem (menagerem), czy z „Wrednym Zdziskiem” (prawa ręka szefa). W restauracji mimo zaduchu i wysokiej temperatury panowała jeszcze bardziej serdeczna i gorąca atmosfera.
Tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Droga prowadząca do Perkins Cove powoli przestała mnie zachwycać. A przecież niesamowite były czerwone skały zewsząd oblewane przez fale Atlantyku, latarnia morska, mały cmentarzyk, kamienna biblioteka opleciona bluszczem, jachty dźgające swoimi masztami niebo rozpięte nad wąską przystanią. Znużenie po pracy, tęsknota za najbliższymi, odległość, niewyjaśnione spięcia – te drobiazgi potrafiły przyćmić czar miasteczka. Dopiero, kiedy nastał czas wyjazdu, kiedy zwolniłam tempo pracy i zyskałam chwilę dla samej siebie, na nowo zaczęłam dostrzegać piękno tej małej miejscowości.
Czasami przemknęła myśl: „przecież nic nie zwiedziłam”, teraz jednak wiem, że zobaczyłam Atlantyk, cukierkowe hotele dla dużych Amerykanów (wszystko w Ameryce jest duże, obywatele też), sklepiki z plastikowymi pamiątkami; chodziłam po piaszczystej plaży w środku nocy, która pod wpływem przypływu drastycznie zaczynała się kurczyć, wysiadywałam na gorących, rdzawych skałach i patrzyłam w dal, której nie sposób ogarnąć. Było też kilka  pięknych chwil w Bostonie: park miejski, drobne kościółki prawie  miażdżone przez drapacze chmur, tancerze brakedance, ciche mieszkanie Bożenczki i Michała, pożegnanie na lotnisku…


Czy to mało? Jeśli porównać pobyt w Stanach do mojego marzenia to tak, strasznie mało, maleńko. Ale to nie była podróż w stronę marzeń. Wiele piękna wywiozłam zza oceanu. Przede wszystkim znajomości, które do dziś wywołują uśmiech i wdzięczność za wspólnie spędzone chwile. Poza tym obraz Amerykanów, którzy – może automatycznie – ale zawsze z uśmiechem pytali „How are you?” i kraju, który mlekiem i miodem nie płynie, ale pozwala też nie zamartwiać się, czy jutro wystarczy na chleb i herbatę. Są również wspomnienia naszego wielonarodowego tygla, gdzie nikt nikomu ze względu na pochodzenie nie rzucał pod nogi kłód, gdzie nie miało znaczenia, w jakim stopniu opanowaliśmy angielski, bo zawsze udało się jakoś porozumieć. Na końcu są też chwile tęsknoty, które pozwoliły wyłuskać to, na czym najbardziej mi zależało.
Wylatując ze Stanów byłam szczęśliwa. Nie dlatego, że spotkała mnie tam krzywda. Bynajmniej. W Polsce czekał już plecak i przygotowania do wyjazdu na Kretę, a w konsekwencji życie, o jakim nawet nie śniłam.
A do Ameryki zobaczyć Wielki Kanion, Park Yellowstone i olbrzymie rancha i tak jeszcze pojadę…

Iwona Zając

 

Dodaj komentarz

Google Translate

  • 106 586 VISIT

MOST POPULAR

W krainie słońca
NAGRODA DAKOTY
Sabatówka i dwulatki po Zazou
Renia
Alvani na sprzedaż!
NIE MAMY STATYSTYCZNYCH KONI...
ALVANI WYGRYWA!
NEEDHAM'S FORT - OGIER OD KUCHNI
ROZPOCZECIE SEZONU NA PATRYNICACH
ŹREBIETA PO ZAZOU

Archiwum