Google+

EGIPT

Dodaj komentarz

IMG_0694_1600x1200

Chodzi Mąż po domu i od czasu do czasu rzuca: „Napisz coś” albo „Ile godzin potrzebujesz na pisanie?”. Te namowy to milkną, to pojawiają się ze wzmożoną siłą. Sama zabieram się do komputera, ale po chwili albo dzieci przychodzą z listą życzeń, albo sama zaczytam się w innym blogu, albo dopadają mnie zwyczajne obowiązki typu gotowanie, sprzątanie, etc., a pisanie jak nie wychodziło, tak nie wychodzi.

Od dość długiego czasu planuję skrobnąć coś o Egipcie lub Bułgarii i Stambule, tylko pamięć już nie ta i wrażenia powoli się zacierają. Czas jednak wziąć byka za rogi i sklecić choćby parę zdań.

 Egipt to miejsce naszej podróży poślubnej. Chyba każdy wycieczkowicz choć raz pomyślał o tej kolebce cywilizacji, której tak znamienite ślady przetrwały po dzień dzisiejszy. Tak więc padło na Egipt, a dokładniej na Hurghadę.

Hotel wybraliśmy trochę po zdjęciach, trochę po lekturze komentarzy i chyba był to dobry wybór zważając na warunki jakie zastaliśmy po przylocie na miejsce.

Już w samolocie zostaliśmy ostrzeżeni, że czeka nas lżejsza lub cięższa forma tzw. faraonki, czyli rozstroju żołądka spowodowanego zmianą flory bakteryjnej. W każdym razie chcę wierzyć, że to właściwa przyczyna wszelkich dolegliwości gastrycznych spotykających turystów. Drugie ostrzeżenie dotyczyło bakszyszu, czyli napiwku za byle usługę. Trzecie i ostatnie to wolność podróżowania w Egipcie, która jest praktycznie niemożliwa. Wycieczki przypominają konwoje kilkudziesięciu autokarów jadących w to samo miejsce, czas wolny spędza się w hotelu lub na plaży, ewentualnie na którejś z pomniejszych organizowanych imprez. Z tym bagażem wiadomości oraz z własnymi plecakami wysiedliśmy z samolotu, gdzie natychmiast uderzyła nas fala gorącego powietrza.

No to jesteśmy w Afryce, w państwie faraonów, kotów, wielbłądów, Beduinów…

Wychodzimy z lotniska i od razu wołanie: „Help you, help you!” Grzecznie dziękuję, mówię, że damy radę sami, chcę chwycić plecak, ale ciemnoskóry tubylec już próbuje go taszczyć w jakimś sobie znanym kierunku. Zatrzymujemy go, bo sami jeszcze nie wiemy, gdzie się udać. Posłusznie oddaje bagaż i wyciąga rękę. „Bakszysz, bakszysz”. „No tak – naiwni turyści – myślę – pomimo przestróg, nie zdołali uchronić się przed naciągaczem.” Idziemy dalej bacznie obserwując teren w poszukiwaniu właściwego autokaru, do którego mamy wsiąść i grup Egipcjan, przed którymi powinniśmy uciec. Już bez większych ekscesów lokujemy się w fotelach i jedziemy do hotelu.

Droga mnie zadziwia. Fakt, spodziewałam się czegoś odmiennego, jakiejś pustyni, brązów piasku i skał. To jednak zupełnie coś innego. Gładka jak stół jezdnia, a w koło plac budowy i mieszanina piasku z betonem osiadająca na wszystkim, unosząca się w powietrzu jak mgła, ludzie poruszający się we wszelkich możliwych kierunkach jak we śnie, niezważający na ruch uliczny oraz wszechobecne śmieci budowlane: kartony, plastiki, gruz. „Boże, gdzie my jesteśmy”- przeszło mi przez myśl, ale nic, przecież to tylko pierwsze chwile, może będzie zupełnie inaczej.

Teraz zaczynamy mijać hotel za hotelem i porównujemy: „O, ten wygląda świetnie”, „Ten był piękny na zdjęciach, a tu ruina”, „Jaki będzie nasz hotel?”. Okazuje się całkiem ładny i zadbany.

IMG_0684_1600x1177

Po zakwaterowaniu słyszymy tylko ciąg dalszy przestróg związanych z samowolnym opuszczaniem tereny resortu, piciem wody innej niż z butelki, żartowaniem z żandarmów, których pełno na każdym kroku, spóźnianiu się, etc. Idziemy spać dziękując po drodze za pomoc i unikając bakszyszu.

Rano spóźniamy się na spotkanie grupy, ale specjalnie się tym nie przejmujemy. Trochę takich posiadówek już za nami i wiemy, że czeka nas gadka o bezpieczeństwie i propozycje imprez, które mają znacznie wygórowane ceny. Ustalamy, ile możemy wydać na wyjazdy, które faktycznie są wyłącznie w formie zorganizowanej i decydujemy się na Luksor, wyjazd quadami na pustynię oraz nurkowanie. Denerwuje mnie fakt, że przy rezygnacji z wycieczki, trzeba dać znać dwa dni wcześniej, aby odzyskać pieniądze. Jak się później okaże, moje wzburzenie było słuszne, a warunki rezygnacji to czyste oszustwo ze strony rezydentów.

Po południu postanawiamy wziąć sprawy w swoje ręce i wyjść poza hotel. Przeciwwskazań w zasadzie nie ma, a że nie lubimy poddawać się tłumowi, ruszamy na zwiedzanie Hurghady. Tylko w którą stronę? Rozglądamy się dookoła, wypatrujemy ciekawych obiektów i wyznaczamy kierunek na wieżę minaretu. Żandarm zapytany o pomoc próbuje wytłumaczyć, jak dojechać do celu, łapiemy taksówkę i w drogę. Znowu pytam siebie co my tu robimy w tym kurzu i pustkowiu, które poprzecinane jest jedynie drogami, ale zaciskam zęby i jak muzułmanka maszeruję za Mężem dalej.

Poszukiwania centrum handlowego, w znaczeniu straganów trwa długo. Już prawie zrezygnowani przystajemy żeby podjąć jakieś sensowne kroki i naszym oczom ukazuje się zagłębiony w ziemi kościół należący do obrządku koptyjskiego. Schodkami schodzimy do murów kościoła, na tablicy doszukujemy się informacji o czasie powstania. Do środka nie wchodzimy, bo jest zamknięte. Kontemplujemy chwilę ciszę panującą dookoła nas i jakąś mistyczną aurę bijącą z tego miejsca. Jeszcze raz podejmujemy próbę odnalezienia bazaru. Skręcamy za róg i trafiamy na sklep z przyprawami. Ludzi za dużo nie ma – pewnie wypoczywają chroniąc się przed słońcem. Nieopodal ktoś wstaje i woła do swojego stoiska. Podchodzimy. Młody mężczyzna sprzedaje papirusy wszelkich rozmiarów, fajki wodne, tytoń. Pyta skąd jesteśmy, a gdy dowiaduje się, że z Polski, mówi, że ma żonę Ankę. Zaprasza nas na następny dzień, żebyśmy mogli ją poznać i na zachętę daje dwie papirusowe zakładki do książek, na których po arabsku wypisuje nasze imiona. Nie kupujemy nic, bojąc się, że papirusy to falsyfikaty, ale przez myśl przechodzi mi, że w Polsce gratisy dodają tylko do zakupów, a nie przed ich zrobieniem.

IMG_0035_1600x1200

Spragnieni i rozgrzani panującym skwarem wracamy do hotelu. Tylko jak się tam dostać? Wcześniej miejsce „postoju” a w zasadzie przystanku taksówek wskazał nam żołnierz, teraz nie ma żywego ducha. Dochodzimy do drogi i decydujemy się na złapanie stopa. Udaje się dość szybko. Nie do końca mam pewność, czy kierowca zrozumiał dokąd chcemy jechać, sami nie wiemy dokładnie, w którym momencie sygnalizować, że chcemy wysiąść, a w ogóle to przychodzi nam na myśl, że może nas gdzieś wywieźć, bo przecież od razu widać, że do auta wsiadły dwie zdezorientowane sieroty. Droga wlecze się nieubłaganie, każdy widok jest tak samo nieznajomy, przez radio wydostaje się muzyka przypominająca męczenie kota pomieszane z disco-polo, a kierowca z uśmiechem od ucha do ucha mówi nam coś w niezrozumiałym dialekcie angielskim. Gdy docieramy w pobliże hoteli, dajemy znać, że stąd już trafimy. Nasz wybawca trochę się dziwi, tłumaczy, że to nie tu, więc tym bardziej chcemy wysiąść. „Jak nie tu, jak tu! Prawie tu!” Po chwili wysiadamy jakieś dwieście metrów od kurortu. Zmęczeni i zakurzeni przechodzimy obok hotelowych sklepów skąd dochodzą zachęcające nawoływania, ale mamy dość. Idziemy pod prysznic i na plażę. Po drodze wypijamy litry zimnej butelkowanej wody. Zdenerwowanie opada i oddaje miejsce znużeniu.

Tak to już jest, gdy strach bierze górę. Okazuje się, że był całkiem irracjonalny, ale wszelkie legendy i historyjki, przed którymi tak chcieliśmy uciec, zaszyły się gdzieś w podświadomości i powoli przesączały się – jak trucizna – do naszych myśli.

Wieczór i noc mija spokojnie pod znakiem jedzenia. Dobrego, innego niż w domu. Jest też wino i drinki serwowane przez zbyt przymilających się barmanów, jednak jeden mówi po włosku, więc dyskretnie dowiaduje się od Męża, że ręce ma trzymać przy sobie.

Kolejny dzień jest również spokojny: na plaży, w basenie, w zatoce i u masażystek.

Wokół hotelu panuje leniwa atmosfera, nie ma więc stresu. To wylegujemy się na plaży, to wskakujemy do chłodnej morskiej wody lub do basenu z wyspą i barem z „darmowymi” drinkami. Obchodzimy hotelowe budynki obsadzone palmami daktylowymi, spoglądamy na otwarte morze i nurków badających nikłą w tym miejscu rafę, natrafiamy na znudzonego wielbłąda w czapce. W sumie nam też zaczyna się nudzić, więc kierujemy się do salonu kosmetycznego i zapisujemy się na zabiegi. Peeling z kokosa, sauna turecka, masaż olejkami… – coś fantastycznego! Po relaksie idziemy na kolację do włoskiej restauracji, do której mamy 50% zniżkę, a tam jemy, jemy, jemy – jak u Lukullusa.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Może to zbyt wiele luksusu, ale względnie niedrogiego i w podróży poślubnej… Każdemu relaks przecież się należy, zwłaszcza, że przed nami kolejne atrakcje: quady na pustyni, nurkowanie i Luksor. O tym jednak w drugiej części wpisu.

IMG_0602_1600x1200

IMG_0070_1600x1200Po półtoradniowym odpoczynku wybieramy się na pierwszą z imprez. Koleżanka polecała nam quady, jedziemy więc na pustynię. Dojeżdżamy do miejsca startu, częstujemy się sziszą, wiążemy chusty tak, aby pustynny piasek nie dostawał się do oczu, uszu, nosa i ust. Chwilę słuchamy naszych przewodników i powoli ruszamy na jazdę próbną quadami. Prycham, gdy to kobiety mają próbować  jeździć, a panowie nie, bo cóż to za niesprawiedliwość, rasizm, seksizm i…

…i gdy czuję odór spalin nagle stwierdzam, że nie dam rady. Mąż śmieje się, że panikuję, ale wiem, iż to nie to. Tylko jak Mu wytłumaczyć? Nie zamierzam – nie ma czasu. Podchodzę do jednego z naszych przewodników i mówię: „Sorry, I don”t feel good and…” – i świat wywraca się do góry nogami. Na ziemi nie ląduję, ale widzę, że latam w powietrzu. Nie, to ktoś taszczy mnie z powrotem do bazy. Potem dostaję do wypicia mix guarany z colą i tak postawiona na nogi wsiadam na quada już nie jako kierowca, ale pasażer Męża. W oczach jarzy się wyrzut: „A nie mówiłam?!”, ale na każde pytanie, jak się czuję odpowiadam, że dobrze. W końcu z każdym kilometrem jazdy nabieram sił, a przynajmniej tak mi się wydaje.

Przed nami osada Beduinów. Zatrzymujemy quady, zsiadamy i siup – ziemia. Jednak sił nie mam aż tak wiele. Nasi opiekunowie rozpoczynają drugi etap naprawiania mnie i wręczają pudełko z batonikami. Duże pudełko pełne strasznie słodkich biszkoptów nasączanych jeszcze słodszą masą. Każą zjeść. Wszystko. Częstuję ich mówiąc, że nie jest tak źle, że tyle nie dam rady i zgrywam chojraka. Wielbłądów nie odpuszczam, bo może to tylko oprowadzanie w ręku jakie sami serwujemy początkującym jeźdźcom na stadninie, ale w końcu wielbłąd to nie koń! Mieszkańcy ruszają do nas ze zwierzakami. Nie mówią wiele, za to bacznie obserwują. Odnoszę wrażenie, że spojrzenie to jest mieszanką pogardy za wpychanie się do ich świata, zachęty, by do ustalonej przez organizatorów ceny dodać jeszcze bakszysz za usługę, zniechęcenia nudą wykonywanego zajęcia i obojętności wobec całego przyjeżdżającego świata, który w końcu odjedzie pozostawiając za sobą kurz i ciszę. Beduinki trzymają najmłodsze dzieci bisko siebie, a starsze wysyłają do obsługi gości. Same też oprowadzają. W plastikowych japonkach, w tradycyjnych strojach, udeptują na pustyni ścieżkę dla turystów. Wszyscy wiemy, że to nie ich życie, a mistyfikacja zorganizowana ku atrakcji przyjezdnych i ciekawskich obcych, ale gramy w tym spektaklu i my, i oni, bo przecież jest to wzajemna transakcja: Beduini dostają pieniądze, których nie da im nikt inny, a życie całkowicie zgodnie z tradycją jest już chyba dla nich niemożliwe, my dostajemy chwilę rozrywki, temat do opowiadania wśród znajomych, jakieś przeżycie inne od tego w hotelu czy domu i w sumie miło spędzony czas.

IMG_0121_1600x1200

Po wielbłądach czas na wyjście na górę na zachód słońca. Ja niestety nie idę. Namawiam Męża, ale On dzielnie zostaje przy moim boku. Leżę więc w namiocie na poduszkach, nasi przewodnicy siedzą naprzeciw i rozmawiają o swoich sprawach – też mają chwilę spokoju od wycieczkowiczów. Ja jednak czuję, że bacznie obserwują, co się ze mną dzieje. Od czasu do czasu próbują zagadywać, nawet żartują, a ja jestem wdzięczna za tę życzliwość, bo wiem, że nie jest udawana. Te drobne gesty człowieka wobec człowieka dają poczucie bezpieczeństwa, że nawet na innym kontynencie, za zwyczajne „dziękuję” wypowiadane w przeróżnych językach, znajdą się tacy, którzy nie patrzą wyłącznie na zyski, a po prostu są ludzcy.

Już po zachodzie siadamy do wspólnej herbaty i kolacji przywiezionej dla nas z hotelu. Przy okazji miejscowe dzieciaki korzystają z drobnych prezentów: cukierków, soczków, batoników, etc. Dzieci wszędzie są takie same: jak tylko zwietrzą okazję, wyciągają łapki po łakocie. Potem, na stronie, zamiast się kłócić, dzielą się łupami z młodszymi. Jakby nie patrzyć, na pewno na tę formę zapłaty zapracowały. Nie dostaną przecież gotówki, a obsługują gości na równi z dorosłymi.

Wracamy już po zmroku. Sił mi przybywa, ale za kierownicę nie mam odwagi wsiąść. Przytulam się więc do pleców Męża i jedziemy do bazy. Na miejscu znowu dostaję koktajl wzmacniający, dziękuję za opiekę i zdążamy do hotelu.

Na drugi dzień nie ma śladu po mojej, bardzo delikatnej formie faraonki. I dobrze, bo przed nami nurkowanie.

W zasadzie właśnie na tę imprezę czekam. Mój Małżonek nie jest zdecydowany i twierdzi, że człowiek właśnie po to dostał nogi, aby chodzić po ziemi, ale już zapłacone, więc śmieję się, że tym razem On cykorzy. Nagle łup… – trzaskają drzwi od łazienki. „Jedź sama – słyszę – ja nie dam rady.”

No tak, najpierw ja, teraz On.

„Jak to sama? Zostanę z Tobą. Zapytam, czy można odzyskać kasę, w końcu względy zdrowotne to inny powód rezygnacji niż zwykłe lenistwo.” – wyrzucam i idę szukać rezydenta.

Tu jednak się myliłam. Mądrzy rezydenci i/lub organizatorzy wyjazdów zauważyli, że po dwóch do czterech dni turyści chorują, a przecież w czasie ośmiodniowego pobytu w Egipcie, każdy skusi się na jakieś dwie wycieczki. Jeśli nie da znać o rezygnacji dwa dni wcześniej, pieniążki przepadną, czyli będą stanowić czysty zysk. Tylko kto przewidzi, kiedy zachoruje? „O nie! – Pomyślałam. – Tak nas nie wyrolujecie!”

Decydujemy, że popłynę sama. Trochę z żalem wsiadam do autokaru, a potem na łódź. Wypełniam rubryki dokumentów mówiących o stanie zdrowie, odpowiedzialności, zasadach, etc. Uczę się znaków ostrzegawczych używanych przez nurków i idę się targować. Najpierw trafiam do jakiejś dziewczyny przyporządkowującej uczestników do nurków. Tłumaczę, że Mąż jest chory i chciałabym skorzystać z Jego czasu nurkowania, bo inaczej nie jesteśmy w stanie odzyskać wpłaconej sumy. Ta smętnie kręci głową, twierdzi, że nic się nie da zrobić, ale w tym momencie podchodzi starszy jegomość (szef nurków) i pyta w czym problem. Uśmiecham się, tłumaczę raz jeszcze i ku mojej uciesze zyskuję dodatkowe pół godziny pod wodą.

W związku z przedłużonym czasem na nurkowanie, jestem ostatnia w kolejce. Czekam, obserwuję reakcje ludzi, którzy najpierw się bali, a teraz wychodzą z wody z uśmiechami od ucha do ucha i uczuciem nienasycenia. Swoje obawy staram się schować gdzieś głęboko (tylko jak, skoro w kostiumie nie ma kieszeni?) i znowu zgrywam chojraka. Smutno mi trochę samej, więc staram się rozmawiać z poznanymi ludźmi. Łapię wspólny język z jedną panią i jej córką oraz z nurkiem, z którym mam zwiedzać rafę. Sama trochę pływam z maską i fajką, i przyzwyczajam się do złudzenia bliskości skał, jakie daje woda. W końcu skupiam się na wszystkich czynnościach, które trzeba wykonać przed zanurzeniem w wodę. Najpierw dobieranie pianki. Wszystkie są obrzydliwie mokre i zimne; potem płetwy, z którymi okazuje się być więcej zachodu, bo nie ma mojego rozmiaru; następnie plucie w maskę, żeby szyba nie parowała i płukanie jej wodą. Gdy już jestem gotowa, ktoś nakłada mi na plecy butle z tlenem. Chwila ciężkości i chlup… – zostaję wrzucona do morza. Parę wdechów przed daniem nurka w głębiny pozwala przyzwyczaić się do oddychania ustami. Zostaje jeszcze tylko wyrównywanie ciśnienia w uszach podczas schodzenia w dół i, gdy już jestem pełna obaw, że się nie uda, ból ustępuje.

IMG_0651_1600x1200

Możemy płynąć. Instruktor co chwilę pyta na migi, czy wszystko w porządku, pokazuje mi rafę, kryjówkę mureny, jeżowce. Mijamy ławicę rybek, które przy odpowiednich reflektorach pewnie mienią się kolorami tęczy, ale dla nas przybierają szaro-brązową barwę. Lądujemy na morskim dnie pokrytym miękkim piaskiem i „tańczymy” walca. Połowa drogi za nami. Wracamy więc w kierunku łodzi opływając rafę z drugiej strony. Mijamy ryby o kolczastych płetwach grzbietowych, koralowce o przeróżnych kształtach, jednak robi się coraz zimniej, więc zaczynam z niecierpliwością wyglądać statku. Czas skraca mi migowa rozmowa z Aymannem. Dziwię się, że za pomocą kilku poznanych gestów i mimiki można tyle powiedzieć. Po cóż ludziom słowa, słowa i słowa, których i tak często brakuje?

Podczas wynurzania słońce igra nade mną tworząc coraz jaśniejszą plamę. Dopływamy do drabinki i wspinam się na powierzchnię. Butle znowu zaczynają ciążyć, ale też robi się coraz cieplej. Po chwili, już bez balastu, płetw i mokrej pianki, wygrzewam się na pokładzie.

Przed nami chrzest. Mała uroczystość z serii tych, których staram się unikać od czasu chrztu kolonisty. Oberwanie płetwą w tyłek ma wywoływać radość i śmiech, jednak wcale do śmiechu nie jest, gdy Aymann używa podwójnej siły z racji podwójnego czasu spędzonego pod wodą. Potem przeprasza, ja się dąsam, ale daję się przebłagać ciastkiem – jak dziecko.

Delikatne kołysanie, prażące słońce i – bądź co bądź – zmęczenie powoli owija mnie w sen jak w delikatny koc. Zasypiam na ławce, a moja skóra ciemnieje niczym u Egipcjanki. Budzę się po kwadransie, rozmawiamy jeszcze z poznanymi dziewczynami i dopływamy do brzegu.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

W pokoju zastaję wyczerpanego faraonką Męża. Już czuje się lepiej, ale jest słaby i odwodniony. Znacznie słabszy niż ja po pustyni. Dobrze, że właściciel hotelu zadbał o przyniesienie posiłku do naszego pokoju i napisał, które leki Mąż ma kupić w aptece. Nawadniamy się i odpoczywamy żeby mieć siłę na wieczór. Jutro laba na plaży, a potem jeszcze wycieczka do Luksoru i dzień wyjazdu do domu.

IMG_0636_1600x1200

 IMG_0262_1600x1200

Gdy wstajemy, śniadanie dobiega końca. Łapiemy sok pomarańczowy, jajecznicę smażoną z pomidorami, pieczywo oraz kawę z mlekiem i siadamy nad basenem. Po śniadaniu decydujemy się wyłożyć na plaży, ale po powrocie z pokoju praktycznie nie zastajemy wolnych miejsc. Lokujemy się obok stoiska z tatuażami z nadzieją, że nie będą nad nami przechodzić tłumy. W razie czego zejście do morza jest blisko, więc zawsze można uciec.

Tatuaże jednak nas zaciekawiają. Od niechcenia przeglądamy katalog wzorów, wciągamy się w rozmowę z przemiłym Egipcjaninem rysującym henną wzory na ciele. „Może coś sobie wymalować? – zastanawiamy się – W końcu mamy wakacje, a henna za jakiś czas zniknie.” Decydujemy się i negocjujemy cenę. Idę się przepłynąć, bo po tatuażu trzeba trochę schnąć i siadam przed naszym Artystą. Wybieram delikatny motyw roślinny na plecach, więc malunek jest dla mnie poniekąd niespodzianką, ale Mąż chwali. Teraz pora na Niego. Tym razem wzór jest odważniejszy – ze smokiem. Tatuaż zostaje umieszczony na ramieniu i prawdę mówiąc przyciąga wzrok.

W czasie pracy nad naszymi ozdobami, zaczynamy rozmawiać z ich wykonawcą, Omarem. Opowiada nam o obyczajowości Egipcjan, o tym, że normalne życie znacznie się różni od tego w miejscowościach wypoczynkowych, że często – jak to na wakacjach – zasady moralne odkładane są do szuflady tylko po to, aby wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy od turystów. Dziwię się trochę, że opowiada nam takie rzeczy o swoich rodakach, ale odpowiedź jest bardzo szczera: „Ja też przyjechałem tu zarabiać. Gdzie indziej trudniej o pracę. Jednak zabrałem ze sobą żonę i dziecko, bo jak ich zostawić? Przecież jesteśmy małżeństwem, rodziną!” Tak sobie rozmawiamy, że u nas istnieje podobny problem z wyjazdami zarobkowymi np. na Wyspy, że część związków się rozpada. Widać na całym świecie jest podobnie. Omar pokazuje na wdzięczących się kelnerów: „Widzicie, ich nie interesuje, czy to mężatki, czy sami mają żony. Te kobiety wyjadą do swoich krajów, przyślą pieniądze na wspólne szykowanie gniazdka, a potem przylecą z powrotem, pełne nadziei na nowe życie i fascynacji nową kulturą. Niestety, nie raz czeka je rozczarowanie podwójnym życiem egipskiej miłości, albo zbyt wielkimi różnicami obyczajowymi. I co wtedy? U nas kobiety nie mają takich praw jak w Europie. Tu, w Hurghadzie pracują, bo to kurort, gdzie indziej najczęściej siedzą w domu z dziećmi. Nie jest to złe życie, ale inne, a nie każdy jest na taką zmianę gotowy.”

„A jak Twoja żona patrzy na pracę w hotelu pełnym roznegliżowanych turystek?” – pytam.

„Szczęśliwa nie jest, ale wie, jakie mamy możliwości finansowe. Staram się jej okazywać miłość, mówię prawdę, rozmawiam o minionym dniu i nie opuszczam kolacji. Zresztą, tu kokosów też nie ma, bo za taką lichą budkę z dwoma krzesłami trzeba zapłacić niezły czynsz. Dobry hotel wymusza wysoką cenę. Dorabiam obwożąc gości po mieście.”

Ostatnia informacja przypada nam do gustu. Zaczynamy dopytywać o szczegóły i umawiamy się na „obwożenie” na ostatni dzień – a właściwie wieczór – przed wylotem. Samolot mamy po północy, natomiast wykwaterować się trzeba do południa. Zostaje więc tylko plaża i włóczenie się z kąta w kąt.

Kolejny dzień to wyjazd do Luksoru i zwiedzanie zabytków Teb Zachodnich. Wsiadamy do autokaru, jednego z kilkudziesięciu jadących w konwoju. W czasie podróży do każdego wsiada uzbrojony żołnierz. Zachowanie to podyktowane jest względami bezpieczeństwa, bo może podróż z uzbrojonym wojskowym do komfortowych nie należy, ale lepiej mieć ochronę w razie ataku ekstremistów, jak to bywało we wcześniejszych latach. Po chwili wszyscy przyzwyczajamy się do towarzystwa ochroniarza i nie zwracamy na niego uwagi. Trasa ciągnie się przez pustynię, między górskimi szczytami. Za oknem panują piaskowe i ochrowe barwy. Dopiero po dłuższym czasie pojawiają się nieśmiałe akcenty zieleni wprowadzające nas w soczystą aleję obsadzoną kolorowymi krzewami. Jedziemy wzdłuż Nilu, podziwiamy pasy upraw. Niedaleko od nich rozsiane są obejścia. Czegoż tam nie ma?! Przewodnik tłumaczy, że tu wszystko odkładane jest na wszelki wypadek. Zawsze przecież może się przydać jakaś z rzeczy, którą my przeznaczylibyśmy na śmietnik. Bieda wymusza kreatywność.

W sumie – jeszcze nie tak dawno temu – sprzątałam strych z prababcinych „skarbów”. Było tam wszystko od starych stalówek i kartonów (prababcia prowadziła sklep papierniczy) po rzeczy współczesne typu ubranka dziecięce, miski, garnki, stare sprzęty AGD, etc.

IMG_0275_1600x1200

Wjeżdżamy na parking przed świątynią w Luksorze. Witają nas posągi sfinksów oraz Ramzesa, królowej Nefertari i ich córki Maritamon. Świątynia Narodzin Amona jest tak wielka, że turyści gubią się między ruinami. Niby jest tu kilkaset osób, a jednak ogrom starożytnej budowli przerasta tłum. Nasz przewodnik – Egipcjanin studiujący niegdyś w Polsce historię sztuki starożytnej – opowiada nieliczne z wiadomości dotyczących tejże świątyni. Migiem przechodzimy z miejsca w miejsce, by ustąpić pola kolejnym grupom. Mijamy pylony zdobione reliefami o tematyce batalistycznej, sławiącej zwycięstwo Ramzesa nad Hetytami w bitwie pod Kadesz, dziedziniec Ramzesa z kolumnadą, kaplicę Hatszepsut. Z dziedzińca Ramzesa, między kolumnami, przechodzimy na dziedziniec Amenhotepa III, a dalej do najstarszej części świątyni, sanktuarium poświęconemu triadzie bóstw tebańskich: Amonowi, Chonsu i Mut.[i]

Na samodzielne zwiedzanie mamy godzinę. Podchodzimy więc do kolumn, do powalonych ogromnych bloków, dotykamy rzeźbień. Czuję się tak mała wobec ogromu rozpościerającego się przed moimi oczami! Jak wielka była wiedza i precyzja starożytnych projektantów oraz budowniczych!

Zbieramy się w autokarze umykając nachalnym handlarzom dóbr wszelakich. Teraz kolej na Świątynię Hatszepsut w Deir el-Bahari i Kolosy Memnona mijane po drodze do Doliny Królów.

Gdy tylko zbliżamy się do świątyni, na parkingu rozpoczyna się natarcie handlujących Egipcjan. Przeciskamy się przez tłumek, który ustępuje równie szybko, jak się pojawił. Przed nami rozpościera się monumentalna budowla, której znakiem rozpoznawczym jest rampa zbudowana w centralnej części świątyni. Wspinamy się na nią i już w połowie drogi opróżniamy po butelce wody. „Jak ci Starożytni znajdowali siły, aby tędy chodzić?” – pytam siebie i idę dalej, bo tylko na górze, pośród kolumn widać cień. Docieramy na drugi taras, a ja przeklinam w duchu faraonkę, która wyssała z nas siły. Pocimy się szybciej niż uzupełniamy zapasy wody. Między filarami czeka na nas żandarm. Proponuje, że zrobi nam zdjęcie, ale odmawiamy tłumacząc się brakiem gotówki. Nie odpuszcza jednak i pstrykamy trzy fotki po czym ładnie się kłaniamy, dziękujemy i – jak gdyby nigdy nic – odchodzimy zwiedzać dalej. Zza ramienia zerkam, czy aby zezłoszczony nas nie goni, aby dostać należny bakszysz, widać jednak zrozumiał, że od nas pieniędzy nie dostanie. Trudno, każdy za naiwność musi zapłacić – niekoniecznie my. Chodzimy od niszy do niszy i podziwiamy posągi królowej Hatszepsut oraz panoramę rozpościerającą się z tarasów.[ii] Bez sił wleczemy się do autokaru – byle przejść między straganami bez żadnych urazów. Podczas drogi odzyskujemy część energii potrzebnej na kolejne atrakcje turystyczne.

IMG_0484_1200x1492

Kierowca zatrzymuje się nieopodal Kolosów Memnona,a my słyszymy, że mamy dziesięć minut na oglądanie. Tylko jak przebić się przez tłum, przez wszystkich ludzi chcących się sfotografować?!

 Ludzie pędem podchodzą, słychać ustępowanie spustu migawki, potem równie szybko odchodzą. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie chcieli trochę pooglądać zamiast strzelać jedynie pamiątkowe zdjęcia. Jeden z Kolosów jest mocno zdewastowany, drugi trochę mniej. Przypuszcza się, że zniszczenia są skutkiem trzęsienia ziemi z czasów panowania Merenptaha oraz licznych wylewów Nilu. Niektórzy twierdzą, że do stanu posągów faraona przyczynili się wandale. Jak by nie było, Kolosy dzielnie trwają na miejscu od XIV w. p. n. e. Udaje się nam odnaleźć rzeźbienia dwóch niewielkiej wysokości postaci kobiet. Są to żona faraona Teja i jego matka Mutemuja. Boczne ściany tronu zdobi relief złożony z dwóch bóstw obrazujących Nil. Postacie te łączą ze sobą symboliczne rośliny w tzw. znak sema taui (połączone ze sobą papirus i trzcina wokół rdzenia z tchawicy i płuc zwierzęcia); jest to symbol ponownego zjednoczenia Egiptu. Powyżej wypisane jest imię faraona. Żałujemy, że jeden z posągów przestał wydawać dźwięki, bo podoba nam się legenda o synu Jutrzenki zabitym przez Achilla, choć gwizdy w rzeczywistości wywołane były usterką techniczną i skutkiem ogrzewania kamieni przez słońce.[iii] Może nie wszystko warto naprawiać?

Następny przystanek to Dolina Królów. Z pozoru to zwykła dolina położona wśród skał sypiących się drobnymi kamieniami i piaskiem. Niby nic tu nie ma, a jednak ziemia kryje niezbadane jeszcze skarby. Rozpoczynamy zwiedzanie komnat grobowych. Duszno tu i początkowo szaro, ale po chwili oczom ukazują się przepiękne malowidła przedstawiające sceny z życia faraonów, bóstwa egipskie, obrzęd przechodzenia z krainy żywych do krainy umarłych. Pięknie! W każdym grobowcu coraz piękniej! Szkoda tylko, że nie można robić zdjęć. Pracownicy bardzo tego pilnują, bo już nieśmiała próba wyjęcia aparatu, niemal kończy się konfiskatą sprzętu. Tłumaczę, że wyciągałam z plecaka chusteczki, które spadły na dno, co mogę udowodnić brakiem fotografii na karcie. Strażnik daje się jakoś ubłagać, ale atmosfera wokół tych arcydzieł sztuki starożytnej nieco się popsuła.

Naprawdę zmęczeni i głodni jedziemy na obiad. Po drodze zatrzymujemy się tylko w kopalni i pracowni alabastru. Wysiadamy tylko na chwilę. Chcemy kupić od małego chłopca trzy figurki przedstawiające koty, ale cena jest zbyt wysoka. Trochę żałuję, jednak autokar rusza z miejsca, więc już po fakcie.

IMG_0448_1600x1200

Restauracja, do której wchodzimy mieści się na statku cumującym u brzegu Nilu. Karmimy się do syta, uzupełniamy płyny. Godzinę odpoczywamy w cieniu płóciennego dachu, wśród kołysania rzecznych fal i delikatnych podmuchów wiatru. Jest po prostu bajkowo! Dla relaksu czeka nas jeszcze krótki rejs na drugą stronę rzeki faraonów. Odprężeni, syci i szczęśliwi jedziemy do Muzeum Papirusu. Nasz przewodnik pokazuje jak wytwarzano zwoje papirusowe, opowiada o malowidłach, sposobie rozróżniania prawdziwego papirusu od jego kopi, a później daje chwilę na drobne zakupy pamiątkowe. Kupujemy trzy obrazy, bo przecież jakiś ślad bytności w Egipcie musi zawisnąć na ścianie.

W drodze powrotnej współpasażerowie zadają jeszcze przeróżne pytania, jednak jedno wydaje mi się szczególnie drażniące: „Dlaczego u was jest tyle śmieci? Nie umiecie dbać o porządek?” Przewodnik jest wyraźnie zmieszany. Tłumaczy, że tu ludzie są naprawdę ubodzy, że czysto jest w domach, a to, co na razie zbędne, ląduje na tyłach i czeka na zużycie. A ja myślę, że pytający rodak powinien zastanowić się, jak jest na naszych plażach, campingach i lasach, gdzie często można znaleźć zużyte skarby cywilizacji oraz przypomnieć sobie, jak jeszcze parę lat temu wyglądały nasze chodniki.

Dojeżdżamy do hotelu po zmroku. Bardzo spóźniona kolacja czeka w restauracyjnej sali. Posiłek wieńczymy lampką wina i idziemy spać. Do południa musimy się spakować tak, żeby przez cały dzień mieć łatwy dostęp do niezbędnych rzeczy.

Od dwunastej do popołudnia byczymy się na plaży. Potem ostatni masaż i łaźnia oraz obiad w rybnej restauracji. Czekamy aż Omar skończy pracę i zabierze nas na wycieczkę objazdową po mieście. Macha do nas już od południa żeby dać znać, iż pamięta o umowie. W końcu wsiadamy do starego Uno i ruszamy na podbój Hurghady. Jedziemy w tę samą stronę, w którą ruszyliśmy pierwszego dnia pobytu. Niewiele dalej niż sami doszliśmy, nasz przewodnik odkrywa przed nami sklepiki wszelkiego rodzaju. Zaczynamy od przypraw. Już od progu pachnie egzotycznymi nasionami. Witamy się ze sprzedawcą, który natychmiast częstuje nas słodką herbatą. Omar tłumaczy, że chcielibyśmy kupić dobre przyprawy do mięs i warzyw tak, żeby w kuchni unosił się smak i zapach Egiptu. Gdy zwracam uwagę na zafoliowany rząd paczuszek z różnymi mieszankami, obaj kręcą głowami z dezaprobatą, a sprzedawca chwyta mnie za rękę i prowadzi między półki ze słojami, puszkami i fiolkami. Co rusz podsuwa mi pod nos różne zioła. Mąż śmieje się z kanapy i szepce coś z Omarem. Nie pomaga wcale, tylko przytakuje, że zgodzi się na wszystko. Widać, że chłopcy mają ubaw. Tymczasem właściciel sklepu jest w swoim żywiole. Kręci się z miejsca w miejsce, przesypuje nasiona przez palce, miesza, miele, wydobywa zapachy. Na każde moje westchnienie, że mamy ograniczone fundusze, macha ręką i powtarza, że się dogadamy, bo Omar to przyjaciel. W końcu wraz z paroma mieszankami przypraw pada też cena zakupu. Nasz artysta-przewodnik kręci głową i mówi, że to za dużo. Dyskutuje ze swoim krajanem i w końcu tłumaczy nam, że przekonał go, iż to ostatni dzień naszego pobytu i naprawdę nie mamy już pieniędzy. Czy tak przebiegała rozmowa nie wiemy, ale cena spadła dwukrotnie, jest więc i wilk syty, i owca cała.  Jedziemy jeszcze do sklepu kuzyna Omara. Zastajemy tam ściany pełne papirusów oraz półki zastawione fajkami wodnymi. Chcemy kupić jedną sziszę na pamiątkę, ale żadna nie wpada nam w oko. Gdyby jednak połączyć elementu dwóch… Na życzenie – wszystko. Dodajemy do tego tytoń i pstrykamy kilka zdjęć. Kuzyn Omara również proponuje nam herbatę. Ściąga ze ścian malowidła, daje je fotografować, choć wie, że już kupiliśmy papirusy. Rozchodzimy się w bardzo pogodnej atmosferze, z uśmiechami na twarzach.

Nasz kierowca pyta, ile mamy czasu, czy starczy go na objechanie Hurghady. Przytakujemy i zaczynamy zwiedzanie po amerykańsku. Wieczór jest barwny, wypełniony widokiem ludzi tłoczących się na chodnikach oraz światłami padającymi ze sklepików i knajpek. Życie toczy się na całego jak w Krakowie, czy Wrocławiu, gdy po skończonych zajęciach i pracy ludzie wychodzą odetchnąć wolnością.

Wycieczka się kończy. Gorąco żegnamy Omara i obiecujemy ciepło go wspominać. Przed nami jeszcze tylko chwila hotelowej nudy, przejazd na lotnisko, oczekiwanie na samolot, walka ze snem i marzenia o następnej podróży.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Czy warto było lecieć do Egiptu? Oczekiwania całkiem rozmyły się z rzeczywistością, w kość dały upał i przeklęta klątwa faraonów, praktycznie unieruchomienie w hotelu i zbyt duża ilość wrażeń jak na jeden dzień w Luksorze.  A jednak wspomnienia są znacznie cieplejsze niż sama mogłabym się spodziewać. W dużej mierze stało się to dzięki opiekunom z pustyni i Omarowi, który pokazał nam swój świat od kuchni.  Bardzo im za to dziękuję.

IMG_0046_1600x1200


Dodaj komentarz

Google Translate

  • 106 589 VISIT

MOST POPULAR

ABOUT SABATÓWKA
Renia

Archiwum