Google+

MOJA KRETA

Dodaj komentarz

Moja Kreta

poniedziałek, 11 lutego 2008 13:11

      Zaczęliśmy od Krety i Xani, więc skończę temat tekstem, który powstał po powrocie z tej pierwszej zagranicznej eskapady. Nie jest on może dopracowany, ale stanowi świadectwo wspólnych przeżyć, które były (w zasadzie wciąż są) bardzo żywe i gorące. Przedstawiam go więc w niezmienionej formie. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.

Moja Kreta.

      Myśląc o Krecie, większość ludzi widzi Minosa zamykającego syna w labiryncie, Dedala i Ikara wzbijających się w niebo, Ariadnę ratującą Tezeusza… Gdy odsuniemy na bok mity, zostaje to, co przedstawił Jan Parandowski u końca kreteńskich podań:

       „W legendach o królu Minosie jest podłoże prawdy, którą odsłoniły wykopaliska dokonane na Krecie w naszym stuleciu. Odnaleziono w Knossos labirynt, który był pałacem królewskim i przez swoją rozległą, kilkupiętrową, prawie nowoczesną konstrukcję mógł dać starożytnym pojęcie jakiejś wyjątkowej zawiłości. Wszystko, co w tym pałacu odkryto – malowidła, rzeźby, naczynia ozdobne, kosztowności – świadczy o wysokiej cywilizacji. Nazwano ją od imienia Minosa minojską lub egejską, albowiem obejmowała wyspy i pobrzeża Morza Egejskiego. Twórca jej był jakiś niegrecki lud nieznanego pochodzenia i języka. Kiedy cywilizacja egejska stała u szczytu, Greków nie było jeszcze na Krecie, ani w późniejszej Grecji. Nadciągnęli oni jako barbarzyńcy z północy i nagłym wtargnięciem zburzyli kwitnące miasta władców kreteńskich, sami jednak poddali się ich kulturze (…).”[1]       Kreta, którą znałam z podań, okazała się być inną Kretą niż ta rzeczywista. Nie pojechałam do Knossos, nie było mnie w wąwozie Samaria ani na białej wyspie Santorini. Nie popłynęłam również na Wyspę Piratów. Z tego pobytu chciałam zapamiętać to, co dla Wyspiarzy charakterystyczne, domowe. Oglądanie setek głów spieszących się turystów, którzy usilnie próbują dopasować obraz Krety do tego, co znają z mitologii lub przewodników nie było moim celem.

      Jaka jest więc moja kreta?

      Przede wszystkim pełna życia i kolorów. Można znaleźć na niej krajobrazy surowe, prawie pustynne, gdzie od czasu do czasu pojawiają się stare i najbardziej wytrzymałe oliwki, a zaraz obok bujnie kwitną rododendrony zatrzymujące wszędobylskie kozice. Oprócz autostrad po wyspie wiją się wąskie, górskie drogi, którymi jeżdżą tylko wytrawni kierowcy albo Kreteńczycy. Bo na nich nie można się spieszyć. Potrzeba wiele cierpliwości i uwagi, aby minąć autokar, cofnąć się kilkadziesiąt metrów tuż obok przepaści, tak złożyć się na zakręcie w najwęższym tunelu Europy, aby nie urwać lusterek lub tez poczekać aż jadący przed nami Kreteńczyk skończy rozmowę ze swoim krewnym, bo przecież nie wypada nie zapytać choćby o zdrowie, bliższa i dalszą rodzinę, o najnowsze plotki… A potem będzie następna taka rozmowa, i znowu następna, gdyż koligacje na wyspie są duże, a kult rodzinny jeszcze większy. Kiedy tak będziemy oczekiwać na wzmożenie ruchu drogowego, warto przyjrzeć się Górom Białym, oliwnym gajom rosnącym tu od zamierzchłej przeszłości, kapliczkom postawionym jako votum wdzięczności za plony lub z powodu katastrofy, albo po uniknięciu śmierci. Są one przeróżnych kształtów i rozmiarów. Najczęściej białe, ewentualnie biało – niebieskie. We wnętrzu możemy znaleźć puszkę po piwie lub słoik wypełnione płynem. To oliwa. Jeśli lampka stojąca obok się nie świeci, należy nalać oliwy i ją zapalić. Być może w naszej kapliczce tez kiedyś zgaśnie płomień i wtedy pojawi się ktoś, kto go zapali. Nie trzeba martwić się, że samochód blokuje ruch. „Siga, siga” – wolniej, nie spieszy się. Światło jest ważniejsze.

      Kiedy już odważymy się zjechać z głównej drogi i nie chcemy natknąć się na tłumy turystów, warto odwiedzić Apterę. Można podziwiać tam starożytne rzymskie łaźnie obecnie zamieszkałe przez gołębie oraz turecką twierdzę. Znajdziemy również ruiny z czasów Bizancjum i prawdopodobnie – oprócz archeologów – ani żywego ducha.

      Chcąc poznać prawdziwe życie mieszkańców wyspy, warto udać się do Platanias oraz Lapy. Nigdy nie wiadomo, czy przechodząc kamienistymi uliczkami wśród bielonych domów nie natkniemy się na dziewięćdziesięcioletnią babcię robiącą na kołkach koronki albo czy nie zostaniemy zaproszeni do wnętrza czyjejś chaty na mrożone figi, jogurt z miodem bądź raki. Zapewne też ktoś nas zaczepi oferując kosmetyki z avocado lub oliwek, samą oliwę albo pastę do chleba, tutejsze wino. Warto spróbować, trochę pogrymasić – może uda się zbić cenę; warto tez kupić, bo możemy mieć pewność, że wyroby z małych miasteczek wykonywane są w sposób tradycyjny, bez niepotrzebnych domieszek.

      Kiedy zaczniemy tęsknić za miastem, koniecznie trzeba odwiedzić Chanię. Ale uwaga! Jeżeli chcemy zobaczyć coś więcej niż sklepiki i knajpki urządzone pod turystów, jeden dzień nie wystarczy. Nie wystarczą też dwa dni, bo Chania, Hania, czy Xania kryje w sobie ogromy skarbów. Aby je dostrzec, musimy najpierw przestać zauważać tłum, dać opaść pierwszym zachwytom i emocjom, wtopić się w atmosferę miasta.

      Najpierw ukaże się nam Chania rozkrzyczana kolorowymi willami otaczającymi niewielki port, szereg tawern – każda z najlepszym menu – i oczywiście wenecka twierdza. Należy przespacerować głównym deptakiem, zajrzeć do sklepików i w karty dań, nie warto jednak tam kupować i jeść. Owszem, wszystko jest naprawdę smaczne i dobrej jakości, ale czasami może zaskoczyć wysokość rachunku, więc choć oczy krzyczą „tu!” czasami lepiej poczekać. Przecież „siga, siga”. Jeśli chcemy dobrze zjeść, trzeba nam zboczyć z głównej drogi, a potem wypatrzyć tawernę, w której siedzą Wyspiarze – to oni są gwarantem dobrej kuchni i wyjątkowego, rodzinnego nastroju. Gospodarz sam poprowadzi nas do stolika, powie kilka słów w każdym z języków jakimi władamy, w prezencie zaproponuje nam własnej produkcji wino i zapewne też wybierze za nas potrawę. Nie warto się sprzeciwiać. Na koniec przyniesie nam „lekarstwo”: raki, które trzeba dzielnie wypić. Im mniejszą miłością pałamy do mocnego bimbru, tym więcej odwagi będziemy potrzebować. A gdy nazajutrz będziemy przechodzić obok naszej tawerny, ani się obejrzymy, jak pod nos dostaniemy kartę dań, grecka sałatkę, wino, wodę…. i znowu wyjdziemy po zmroku. Po czasie inne miejsce nie będzie się liczyć, bo u znajomego gospodarza można zobaczyć miejscowych, jak siedzą, pija raki, śmieją się, a od czasu do czasu wstają od stołu i zaczynają tańczyć, aby dać upust swojej radości lub smutkowi. Tak całymi godzinami, bo Wyspiarz – jeśli nie ma właśnie sjesty – siedzi w tawernie i je, spotyka się z przyjaciółmi, wrogami, w każdym razie z krewnymi.

      My zaś – kiedy nie mamy sjesty – możemy dodatkowo powłóczyć się wąskimi uliczkami wchodzącymi w głąb miasta. Tam jest pusto. Tylko czasami ktoś wiesza pranie na niezliczonej ilości sznurków lub przy otwartych drzwiach to zerka w ekran telewizora, to śledzi sąsiedzkie życie. Mijane budynki nie są już takie kolorowe i odrestaurowane – to nie wenecki port – ale różne plamy barwne przezierają spod dziesiątek warstw złuszczonej farby. Wśród nowych murów znajdują się pamiętające starożytność gzymsy,  bizantyjskie łuki, tureckie, zabudowane wykusze, weneckie płaskorzeźby lwów. Gdzie niegdzie pojawiają się samotne drzewka, zewsząd jednak zwisają całe girlandy biskupio – różowych krzewów. Pnąc się uliczkami pod górę lub schodząc gwałtownie w dół, znajdujemy się we współczesnym, kreteńskim labiryncie, nić Ariadny zaś stanowi co chwilę pojawiający się port. W tym porcie czeka statek zabierający pasażerów na – może „oklepaną”, ale jednak piękną – półtoragodzinną „wyprawę” na zachód słońca. Warto się wybrać i zobaczyć, jak spokojne morze zmienia kolor wraz z upływem kolejnych minut, jak zapalają się światła portowych latarni, jak w lustrze wody odbijają się  pozostałości po Grekach, Wenecjanach, Turkach. 

      Kiedy przyszło mi pożegnać się z Kretą, nie miałam odwagi wrócić do zdawkowych opisów z mitologii. W mojej pamięci utrwaliła się wyspa pełna barwnych skarbów i niespodzianek, gdzie współistnieją kultury orientalna, łacińska i kreteńska, gdzie w jednej cerkwi spotykają się bizantyjskie łuki, weneckie ornamenty i muzułmański minaret, gdzie powietrze przepojone jest zapachem tymianku, mięty i rozmarynu, a w tawernach, zamiast lirników, można usłyszeć akordeonistę grającego znane melodie.

      Ta wyspa jest jak kot, których nota bene na niej pełno: czasami się łasi czasami mruczy i daje się pogłaskać, a jednak zawsze zachowuje jakąś tajemnicę, którą bez słów może zrozumieć jedynie rodowity Kreteńczyk.

Iwona Zając.

Więcej zdjęć korespondujących z wpisem po kliknięciu w obrazek

 


[1] J. Parandowski; Mitologia. Wierzenia i podania Greków i Rzymian.; Londyn 1998r.; s.215 – 216.

Dodaj komentarz

Google Translate

  • 106 589 VISIT

MOST POPULAR

ABOUT SABATÓWKA
Renia

Archiwum