WEEKEND DERBY – SABATOWKA
26 lipca 2016 - autor: MIŚKA
W pierwszy weekend lipca tradycyjnie w Sabatówce władzę przejmują Zające. Robimy to szybko i zdecydowanie, ale nie wprowadzamy anarchii ni zamachu stanu. Zmiany w są raczej drobne niż dobre i polegają bardziej na naśladowaniu prawowitych władców niż ich korygowaniu.
Lipcowy dzień w stadninie zaczyna się wcześnie. O 5:00 pojawia się Boguś, który startuje z czyszczeniem stajni. Jak tylko boksy są gotowe, sprowadzamy konie. Ponieważ przewidywana temperatura na sobotę oscylowała w okolicy 33°C, stado znacznie nas wyprzedziło w swoim pędzie do stajni, by od razu po ulokowaniu się na właściwych miejscach, zabrać się za żarliwe pożeranie siana.
Nasze śniadanie również przyspieszyło, wszak konie to zwierzęta o doskonałej pamięci i szybko przyzwyczajające się do określonego harmonogramu. Wszystkie wspólnie zdecydowały, że już TERAZ czas na śniadanie właściwe (owies), o czym dały znać rżeniem i postukiwaniem kopytami w ścianki boksów. Jeśli ktokolwiek widział zgraję dzieci tłukących sztućcami w talerze w oczekiwaniu na porcję żywności, na pewno będzie wiedział o czym mówię.
Karmienie nie zakończyło gonitwy. Ot, zupełnie przypadkowo i całkowicie niezłośliwie studnia postanowiła się zapowietrzyć i nie ciągnąć wody. Niecierpliwie przebierałam więc nóżkami oczekując na przyjazd ukochanego Małża, a im bardziej czekałam, tym mniej wylewna stawała się wizja powitania. Nie było rady, Małż od razu po przybyciu wpakował beczkę na pickupa, do beczki dołożył węża, dwójkę dzieci i żonę desperatkę, i ruszyliśmy na ratunek wodzie. Przy okazji został wrzucony do studni (przypadkowo oczywiście), ale swoje zadanie wykonał i urósł w moich czach do rangi rycerza ratującego księżniczki przed smokami.
Tak oto dotrwaliśmy do rzekomych 33° i życie jakby zamarło. Konie oparte o ścianki, wciśnięte w najchłodniejszy kąt boksu lub całkiem wyłożone na słomie praktycznie nie reagowały na jakikolwiek ruch w stajni. Ewentualnie szerzej otwierały oczy, lecz głowę daję, że w ich spojrzeniu wyczytać można było różne synonimy rozkazu: „spadaj, teraz śpię”.
Koty w ogóle zniknęły z pola widzenia, psy odmówiły wychodzenia na zewnątrz dokując się w najbardziej niedostępnych zakamarkach domu, dzieci zwiędły przed telewizorem. Nawet jaskółkom niespecjalnie spieszyło się, aby łapać muchy.
Za to na pastwiskach i w kwiatowych klombach tętniło życie. Niesamowite, jaki hałas potrafi wytworzyć stado brzęczących pszczół, trzmieli, osówek, much i wszelkiej maści różnych „latawców”! Szłam po owoce ptasiej czereśni, po które co chwilę wysyłał mnie nasz najmłodszy szpak – Trutka – i zachwycałam się tym całym rejwachem. Do tego odurzający zapach właśnie kwitnących lipy, róży pomarszczonej, wrotyczu, czarnego bzu, rumianku, mięty i innych polnych wspaniałości przyprawiał o zawrót głowy.
Pomyślałam, że nie trzeba wyjeżdżać do czarodziejskiej Toskanii, aby poczuć letni klimat, jaki serwuje nam wieś i o jakim z taką nostalgią piszą poeci. Światło, zapachy, dźwięki, nawet upalna senność stworzyły spójny i niezapomniany, acz chwilowy obraz lata podobny temu z obrazów impresjonistów i temu, który pewnie każdy z nas nosi gdzieś we wspomnieniach dziecięcych wakacji.
Nie mogliśmy się z Panem Małżem oprzeć dziecięcej atmosferze. Ukradkiem pobiegliśmy z łukiem i strzałami syna do stodoły, aby pobawić się w trafianie do bliżej nieokreślonego celu. Już prawie byliśmy Robin Hoodami, ale zabrakło nam przejeżdżającego prominenta do złupienia i przyszycia grotem za kołnierz do jakiegoś drzewa.
Tu zgłaszam swój cichy protest Panowie od Władzy i Pieniędzy: tylu Was widać w mediach, a jak ktoś chce odnaleźć w sobie dziecko, naśladować pozytywnych bohaterów gówniażerskich lat, to nikt z Was się nie pokwapi, nikt! Choćby radny jakiś, wójt, ktokolwiek! Zrezygnowani zadowoliliśmy się workiem wypchanym słomą, w którym każdy musiał oczyma wyobraźni ujrzeć godną strzału twarz. W działaniach tych dzielnie wspomagała nas Merida rodu – Jaśnie Panienka Trucizna.
Wieczór przyniósł kilka kropli deszczu i niejakie ożywienie. Wszak znowu nastała pora karmienia, co konie przyjęły ochoczo. Nie do końca pamiętały, że to również pora jazdy i jakby niechcący nie spoglądały w naszą stronę. W przyrodzie nic nie ginie, zatem wytypowane na jazdę zostały Akcja oraz Atmosfera. Reszta mogła odetchnąć z ulgą.
Letni dzień w stadninie kończy się późno, bo dopiero po 21 konie wychodzą na pastwisko. Jeszcze karmienie hordy psów i kotów, karmienie i mycie dzieci, bajka na lepszy sen, jeszcze drobne porządki, lampka wina, miękki fotel, samoczynnie zamykające się oczy i paniczna pobudka: „Rety, północ! Choć spać, bo jutro trzeba się zerwać rano!”.
A następnego dnia w Sabatówce… deszcz. Ciężkie chmury zasłaniające niebo, spadek temperatury o 15°, pragnienie kawy, NAPRAWDĘ SILNE PRAGNIENIE KAWY… Myślicie, że niższa temperatura ożywiła zwierzaki? Jedynie na czas karmienia. Potem Sabatówka pogrążyła się w sennym lenistwie przerywanym karmieniami koni i monotonnymi kroplami deszczu. Nawet mokry i jakby nie w sosie potomek żbika postanowił wrócić, by przespać się na strychu.
W tym czasie starsza część Sabatówkowiczów bawiła na torach …
Bardzo dobrze się Was czyta i przyjemnie
Bardzo dziękujemy!